Europejczyk na Manhattanie

Europejczyk na Manhattanie

Każdemu marzą się Stany. Jedni postrzegają ten kraj jako wierzchołek cywilizacji - państwo, gdzie ludzie żyją najlepiej, zarabiają najwięcej, wyglądają najbardziej sexy, na wakacje jeżdżą na Hawaje, dzień rozpoczynają z joggingu, do pracy podróżują z modnym kubkiem "coffe to go", pracują w wieżowcach na Wall Street, a zakupy robią na Piątej Alei w NYC.

Reklama

Są tacy, którzy do USA przyjeżdżają, by w pełni zrozumieć ideę "multikulti". Albowiem tylko tu mieszanka kultur, religii, narodowości i ras przerasta nasze najśmielsze - konserwatywno-europejskie wszakże - oczekiwania.

Niektórzy w poszukiwaniu lepszego świata - na wzór emigrantów z poprzedniej epoki - przybywają do Stanów Zjednoczonych, by urzeczywistnić swój "american dream".

Każdy jest tu w innym celu. Jedno, co ich-nas łączy jest nadzieja. Nadzieja na lepsze jutro, na lepszą zabawę, na lepsze życie. Whatever.

Mój pierwszy raz

Otóż pełny nadziei (o której rozpisałem się powyżej) pewnego czerwcowego popołudnia wylądowałem na lotnisku Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Po kilkugodzinnej (jeśli chcemy bawić się w precyzję - 7 godz. 32 minuty) podróży samolotem, wypełnionym głównie cieszącymi się życiem seniorami (nasi emeryci powinni brać z nich przykład), stąpiłem na ziemię amerykańską.

Na początku małe rozczarowanie! Jeśli wydaje Wam się, że na tamtejszych lotniskach wszystko jest miło i sympatycznie, nie ma kolejek czy problemów z bagażem - jesteście w wielkim błędzie. Syf, brud i tłok - wszędzie.

Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy. Ci z amerykańskim paszportem i ci, którzy go nie posiadają. Pierwsi (tzw. grupa A) - lepsi. Drudzy - siłą rzeczy - gorsi. W takiej ciasnocie staliśmy kilkadziesiąt minut. Grupa A zmierzała do wyjścia. Grupa B - pokornie czekała.

Nad "sprawnością" całego migracyjnego procesu czuwał przystojny oficer. Wysoki Afroamerykanin w idealnie dopasowanej do sylwetki czarnej koszuli i równie dobrze dobranych spodniach (czy oni zatrudniają projektantów, by szyli uniformy dla nich?). O takich strojach polskie służby celne mogą tylko pomarzyć.

I choć cały ten harmider przypominał trochę scenerię z obozów koncentracyjnych, po godzinnym czekaniu kolejka wreszcie ruszyła.

W okienku paszportowym przywitała mnie ledwie mieszcząca się  na krześle Amerykanka (ah, te fast foody). Dokładnie sprawdziwszy moje dokumenty (jestem wszakże obywatelem "państw trzecich"), Ruth - bo tak miała na imię – zadała mi kilka głupiutkich pytań (Czy nie jestem terrorystą i czy przypadkiem między ciuchami w walizce nie chowam bomby?)  i puściła w świat.

W taki oto sposób, po godzinnej podróży metrem dotarłem na Manhattan.

Tak wszystko się zaczęło!

Kolejne części już wkrótce

Eustachy Bielecki

Reklama
Reklama